Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nut się opóźnić. Wpakowałbym konduktora do kozy.
Naostatek dało się słyszeć przeraźliwe świstanie lokomotywy, hałas, dzwonek jakiś zaczął coś wybijać i podróżni wysypali się już do obszernych sal, w których tłumoki swe odbierać mieli.
Ponieważ kapitan nie znał Jordana tylko z fotografii i nie był mu znany również tylko z podobnej karty wizytowej, umówili się że Arnold miał do kapelusza przypiąć zielonego papieru opaskę. Co najprędzej dopełnił to, zobaczywszy natłok przyjezdnych wylewających się na salę — i czekał — oglądając się na wszystkie strony.
Uczuł w końcu że go ktoś za rękę pochwycił i ujrzał śmiejącą się, brzydką, poczciwą twarz Jordana, którego strój, mina, powierzchowność, niemal go przestraszyły. Nie chciało mu się wierzyć ażeby ten biedny, ubogo przyodziany człowieczyna, mógł być jego — siostrzeńcem, choćby od ciotecznych.
— Kapitan Arnold.
Present! — po wojskowemu zawołał Zanosz przyglądając się ciekawie kłaniającemu się Floryanowi, wychudzonemu, mizernemu, lecz jeszcze pięknemu mężczyznie, którego postawa i ruchy dziecię salonów charakteryzowały.
Jordan go przedstawiał wujowi.
— Masz oto dwóch rozbitków wyrzuconych