Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tak łatwo w Dreznie, ożywiało okna zielenią i pstrocizną różnobarwną.
Na stoliczku czystą zasłanym serwetą, stała już przygotowana dla męża kawa.
— Jóźka — zawołała — dzwięcznym głosem gosposia — a żywo! przynieś filiżankę, popłócz i wytrzyj mi czysto.
Dziewczynka pobiegła pędem do drugiego pokoju. Feder prosił siedzieć na kanapce, sama pani nie chciała usiąść.
— Ja, proszę pana — rzekła wesoło — tak nauczyłam się krzątać i ruszać, że mi usiedzieć trudno. Jest bo co robić w domu z dwojgiem bachurów.
I śmiejąc się pokazała dwa rzędy białych ząbków.
To wesele i swoboda jaka tu panowała, niezmiernie zdumiewały Floryana, wytłómaczyć ich sobie inaczej nie umiał jak jakąś naszą nieopatrznością.
— Państwo tu dawno? — zapytał.
— O! już więcej roku — mówiła gosposia. — I dał się nam ten czas we znaki. Z początku póki Ignaś nie znalazł zajęcia, musieliśmy głodem przymierać. Ale my to umiemy jakoś znosić po bożemu. Cóż pomoże się gryźć i płakać? Ja mężowi nie pozwalam być smutnym, ani sobie. Kogo Pan Bóg stworzył tego nie umorzył.