Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A chodźże, bo kawa ci wystygnie, a ty lubisz gorącą.
Z za Małdrzyka dopiero odpowiedział głos:
— Idę, idę.
Obejrzał się p. Floryan, mężczyzni się pozdrowili.
— Bardzom rad, że pana spotykam — odezwał się wesołym głosem prowizor, młody mężczyzna, niezbyt hoży, ale twarzy otwartej, jasnej, miłej. — Dowiedziawszy się, że ziomka mamy sąsiadem, chciałem zrobić znajomość.
Federowa szepnęła półgłosem do męża
— Prośże na kawę.
— Moja żonka, no i dzieciaki — odezwał się Feder, — kiedy pan łaskaw, prosimy bez ceremonii na kawę. Moja żona robi ją po polska, nie po sasku, i, dalibóg nie wiem jak, ale u niej nawet i śmietanka z kożuszkiem.
Wesoło uśmiechała się Fedorowa, mężowi podsuwając chłopaka, którego trzymała na rękach, a ten pulchne swe łapki wyciągał ku ojcu.
Twarze tych biednych sąsiadów, takie jasne, tak spokojne, choć wszystko mówiło o ich ubóstwie — pociągnęły ku sobie Floryana. Wszedł prezentując się gosposi.
Mieszkanie — nie było o wiele porządniejszem od tego, które on zajmował — lecz czuć w nim było ducha i rękę kobiecą. Czyściuchno się wydawało i wesoło, kilka wazoników z kwiatkami, o które