Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A po chwilce dodała równie zimno:
— Przyznam się panu, że z początku miałam nawet skłonność przywiązać się do niego. Wy polacy macie w sobie coś sympatycznego — ale to wasze... polnische Wirtschaft! (polskie gospodarstwo!).
Poruszyła ramionami, rozpłakane dziecię podniosła z ziemi, poczęła je całować, uciszać roztkliwione, dała mu dobrych parę klapsów i skinieniem głowy pożegnała rozczarowanego Małdrzyka.
Tak rozumnej wstrętliwie kobiety — nie spotkał był jeszcze w życiu.
Zrażony przechadzką powrócił wcześniej niż zamierzał do domu. Wchodził właśnie na ciemny korytarz, prowadzący do drzwi mieszkania, gdy po za nim dały się słyszać kroki męzkie.
Sąsiednie izdebki zajmowane przez Federów stały otworem, w progu widać było młodą, przystojną, małego wzrostu, pulchną kobiecinę, z włosami trochę rozrzuconemi, trzymającą chłopczyka na ręku. Przy niej stała z włosami najeżonemi, hoża dziewczynka siedmioletnia może, w której z łatwością się było można owego łobuza, Jóźki domyśleć.
Pani prowizorowa, wyglądająca drzwiami kogoś innego, musiała się spodziewać na schodach, bo wychylała się ciekawie, i w ciemności nie spostrzegłszy zaraz Floryana, odezwała: