Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Naturalnie — rzekła wdowa, więcej patrząc na pończochę swą i na córeczkę niż na Floryana. — Ludzie są nie majętni, a ja nie chciałam im być nic winną.
Małdrzyk spróbował po dawnemu na poetyczniejszy nastrój pociągnąć rozmowę. Lina nie była do tego usposobioną.
Przypomniał jej wieczory, które tak mile spędzał z nią, słuchając wyjątków z Schillera, jeszcze pono z pensyi zapamiętanych — ruszyła ramionami.
— Cóż pan chcesz? — odezwała się chłodno spoglądając na niego. — Myślałam wówczas, że pan się seryo mną zająłeś i możesz mnie i mojej małej los zrobić. Ale pan sam podobno nie jesteś w bardzo szczególnem położeniu. Rozum mieć potrzeba. Co warta miłość bez chleba?
Floryan się uśmiechnął.
— Więc gdybyśmy się byli pokochali bardzo... i byli ubodzy.
— Do czegóż taka miłość się zdała? — przerwała rozumna niemka. — Pan to po polsku bierzesz, a ja po naszemu. Dosyć mam już tego com przecierpiała w życiu.
— Dla chwilki miłości? — podchwycił złośliwie Floryan.
Lina spojrzała mu śmiało w oczy.
— No, tak — rzekła — byłam wówczas głupiem dziecięciem.