Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

było ażeby cudzoziemiec wygrał z sasem u saskiego sądu, choćby najsłuszniejszą sprawę. Życzył układy lub poprostu zapłacenie co żądano. Potrzeba było brać adwokata, który dużo kosztował, a ostatecznie Cymerowski po przejrzeniu pretensyj, nie znajdował ich przesadzonemi.
Skończyło się więc na tem, że zapłacić musiano. Uszczupliło to fundusz p. Floryana, który wszystko teraz znosił z apatyą smutną.
Napadały go czasem gniewy szalone, a po nich jakaś niema rozpacz bezsilna. Jordan się za obu krzątał.
Nowa izdebka z przedpokojem wynaleziona przez niego w starym, niemiłym domu, zaniedbanym i brudnym, naprzeciw Mohren-Apotheke — wychodziła oknem na trochę zieloności i drzew. Było to całą jej zaletą, a z meblami lichemi, trzeba ją było blisko dziesięciu talarami miesięcznie opłacać. Usługę miała pełnić kobieta, która takich kwater kilka zamiatała rano i opatrywała wieczorami.
Rozstanie z Jordanem było smutne i milczące; Klesz jechał niebardzo pewnym będąc czy powróci; Floryan żegnał go nie pojmując jak sam jeden pozostać potrafi. Wprawdzie poczciwy, małomówny Filip, miał się do niego dowiadywać, lecz czasu miał zamało, aby przesiadywać, rozrywać i pocieszać.
Gdy po odprowadzeniu na kolej Klesza i wsa-