Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzeniu go do wagonu trzeciej klasy, Małdrzyk do nowego swojego mieszkania powrócił — zbierało mu się równie na szał jakiś i na łzy. Dostał gorączki.
Miał przed oczyma upadek własny wypisany tak wyraziście na zbrukanych i odrapanych ścianach, nędznych sprzętach, żelaznym piecyku, nagiej podłodze, suficie niskim — na samotności tej i upokorzeniu, iż ani chwili łudzić się nie mógł — zapomnieć o nieszczęściu swojem.
Lecz zamiast starać się, radzić coś, szukać wyjścia, zająć pracą — biedny rozpieszczony człowiek bolał i wił się nie wiedząc jak podoła ciężarowi, który w latach już późniejszych, spadał na nieprzygotowanego.
Pod naciskiem konieczności, mieszkanie nowe, gdy je z Jordanem opatrywali, wydało się im znośne, dosyć spokojne, przyzwoite; teraz występowały wszystkie jego strony ujemne. W istocie dom stary, zrujnowany, posępny, miał w sobie coś odstraszającego, cichy był jak pustka, opuszczony jak ruina. Schody zużyte, sieni ciemne, przedpokoik cuchnący — sam pokój Floryana zbliska mu się przypatrzywszy — miały coś w sobie więziennego, coś co o nędzy i ubóstwie mówiło.
Małdrzyk przywykły do elegancyi, do wygód, do czystości, do otoczenia poezyą życia — dusił się w tem powietrzu i tych półmrokach zdających pokrywać pajęczyny i śmiecia.