Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ryana, westchnęła i zaczęła mu robić wymówki, że jej towarzystwo już mu się naprzykrzyć musiało — gdyż... rzadko teraz przychodzi.
— Zdawało mi się — odparł Małdrzyk — że chyba ja panią nudzę, bo przestałaś być na mnie łaskawą.
Wdowa uśmiechnęła się dwuznacznie — coś przebąkując o płochości mężczyzn i t. p.
Rozmowa, jak za lepszych czasów, zadzierzgnęła się żywo. Niemka szczególniej niebieskiemi oczyma mówiła wiele. Floryan rozbudzony bezkarnie brał za rączki — duże i nieładne, zbliżał się, poufalił. Mama, choć podglądała, nie protestowała i nie stawała na zawadzie. Dosyć, że dnia tego przyszło do kradzionego niby całusa, do szeptów poufałych i pan Floryan zasiedział się tam do późna.
Gdy nucąc coś powrócił do swojego pokoju obok Jordana i zajrzał do niego, zastał z nogami do góry, wedle amerykańskiej metody, dumającego nad Montaignem.
— Myślałem, że zanocujesz u pani Herzowej? — rzekł z przekąsem.
— Ah! zagadałem się z tą Liną! — zawołał wesoło Floryan. — Wiesz, niepojęta dla mnie zagadka ta niemka, jak wszystkie kobiety, choć miałem ją za naiwną. Raz zimna jak lód, to znowu czuła i przymilająca się, że — człowieka djabli biorą. Nie rozumiem.