Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

otrzymaniu wypłaty, Floryan zaprosił wszystkich znajomych nie już na herbatę i wista, ale na sutą z szampanem wieczerzę.
Posłyszawszy o niej, Klesz aż pobladł.
— Ale mój Florku, to naprawdę szaleństwo — zawołał.
— Cóż to, myślisz, że nie mam pieniędzy? — odparł śmiejąc się i pugilares dobywając z kieszeni Małdrzyk. — Patrz, licz!
Jordan odtrącał ręką.
— Nie, nie, wymagam tego, licz.
Tryumfował Małdrzyk widząc zdumienie przyjaciela.
— Otóż to tak się konfuduje czarno wszystko widzących pessymistów.
Milczący Klesz, ani się dopytywał o źródło — był pewny zaciągniętej pożyczki i ta go strworzyła, zasmuciła. Obawiał się najgorszych następstw.
Wieczór był — świetny!
Hr. Trzaska wesołością i dowcipem ożywiał wszystkich, Nabab — pił i jadł doskonale, nawet Myśliński był ożywiony, i puszczał się w rozmowę, z której nigdy cało nie wychodził.
Wieczór ten — stosunki z gospodynią i piękną Liną znacznie poprawił. Kobiety obie, ostygłe niedowierzające, znowu się stały uprzejmemi bardzo.
Lina nazajutrz podniósłszy oczy na p. Flo-