Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— My byśmy wszyscy poszli za nią, kłaniając się odparł grzeczny Francuz.
— Ale na czemże stanęliśmy? spytała hrabina.
— Na zjawieniu się poczwary! zawołał garbaty. Następuje, jeśli się nie mylę... opis potworu.
— A! potwór mój naówczas, gdy się zjawił, powierzchownie przynajmniej nie był tak straszliwym, jakby dla obrazka powieści pożądać można... mówiła zwolna hrabina. Był to mężczyzna bardzo przyzwoity, którego wieku tylko odgadnąć nie było podobna. Miał pozór młodości, co nigdy świeżą nie była, twarz bladą, smutną, niekiedy błyskiem okiełznanych namiętności, jak ogniem piekielnym rozświeconą. Obejście jego było miłe, grzeczne, pochlebne, ale zimne, umiał zresztą przybierać różne odcienia, grał wybornie nieszczęśliwego, potrzebującego pociechy, duszę czułą i skaleczoną, szlachetnego i pełnego poświęceń bohatera, rycerza starych romansów i tajemniczą zagadkową postać nowej powieści.
Na młodej jak ja istocie mógłby był nawet wielkie uczynić wrażenie, gdyby mnie jakiś instynkt opiekuńczy od razu nie ostrzegł i wstrętem nie napełnił. Miałam odrazę od tej sztucznej figurynki, której wszystkie fałsze dziecinne[1] moja poczuła szczerota.
Poczwara, jak się później przekonałam, była niegdyś kochankiem mojej cioci, która ją ściągnęła dla siebie w imię wspomnień szczęśliwych czasów, ale przybyła nie dla niej, z gotową rachubą, że potrafi przez dawną kochankę pozyskać rękę wychowanicy sieroty... nadewszystko bogatej dziedziczki pięknego imienia.

Zadanie było dosyć trudne, ale ciocia już niezbyt

  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być dziecinna.