Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szą jeszcze miłością, bo jej dzielić nie potrzebowała między dwie równo ukochane istoty. Mieszkałyśmy w starym zamku, odwiecznem gnieździe rodziny, który mimo wojen i burz, jakie pustoszyły naszą ziemię, uchował się cały, mylę się, lat temu kilka spłonęło zamczysko i sterczą dziś po niem gruzy i zwaliska, alem ja ich nie widziała.
W dniach mej szczęśliwej młodości gród był prześliczny, widzę go jeszcze przed oczyma mojemi takim, do jakiegom przywykła za dni wiosennych życia. Na wzgórzu wznosił się nad srebrzystą rzeką, spokojnie dołem płynącą, przez zieloną łąkę, na której klomby lip i olch rozrzuciła nie dłoń ogrodnika, ale sama natura, w dali za łanami złocistemi stały szumiące bory, pełne tajemnic, czarne, straszne a wabiące sobą. Były to najdalsze cele naszych przechadzek, pomnę, że te puszcze, o których głębiach tak dziwne miałam wyobrażenie, uroczo mi się wydawały z bliska; pełne były wdzięków, pełne kwiatów i cichych łąk gajowych. Matka kazała mi tak zbudować domek, do którego już chodziłyśmy na podwieczorki, a śliczna ta chatka z ogródkiem zwała się Adelinem... Zamek, którego obronne mury powoli w spokojniejszych obsypały się wiekach, pozostał tylko otoczony suchemi fosami, z których gdzieniegdzie sterczały z zielonych traw reszty gruzów i cegieł. Na okrywającej je darni ludzie i zwierzęta powydeptywali ścieszki, w głębi i na wałach porosły stare lipy. Piękny staroświecki ogród otaczał zamczysko, którego wnętrze urządzone było ze zbytkiem i wytwornością. Pełno tu było pamiątek mojej rodziny, możnej, sławnej, a dziś w jednem tylko odkwitającej dziecięciu. Z obrazów nau-