Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Koncepcik ten aż do uprzykrzenia się powtarzał.
Najodważniejszą z niewiast była hrabina Adela; niktby w niej teraz nie poznał owej przelękłej w Campo Santo czasu burzy istoty, tulącej się z dziką obawą od błysków nieba i oczów ludzkich. Odwaga jej nawet była nieco popisową; stawiła śmiało stopę na kruchych lawy pokładach, a chrzęst załamujących się jej wydęć, wcale ją nie onieśmielał; uśmiechała się, zatrzymywała, patrzyła w szpary ogniste i powtarzała z cicha:
— Przecudowne! prześliczne! co za charakter w tym pejzażu! jaki koloryt piekła!
Hrabia Zygmunt szedł zamyślony obojętnie, niekiedy z ukosa rzucał wzrokiem na swą rodaczkę, ruszał nieco ramionami i uśmiechał się. Szwed milczał w skupieniu ducha, zdawał się modlić wewnętrznie. W istocie widok tego szeroko rozlanego morza węgla, nagiej Sommy, wyschłej piramidy Wezuwjusza, poprzerzynanej dymiącemi jeszcze strumieniami niedawnego wybuchu, a po nad tem lazur czysty, jasny, jaskrawy niebios, stanowiły całość dziwnie piękną i poważną. Nie był to krajobraz do malowania, ale jakby sen innego świata.
Sestini, uszczęśliwiony, po cichu szeptał żonie swe myśli o dziwnym charakterze okolicy.
— Trzebaby tu tych ludzi sprowadzić, mówił, co nie wierzą w to, ażeby natura mogła myśl jakąś wyrażać i pejzaż uważają za rodzaj podrzędny, przekonaliby się najlepiej, jak wiele mówić mogą skały, kamienie szkielety ziemi. Patrz! jak my się tu śmiesznie wydajemy wśród tej karty olbrzymiej, narysowanej ręką Bożą, jak dziwacznie wyglądają nasze stroje,