Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyszło, jeden ksiądz choć mu się łza kręciła w oku, śmiał się zapewne aby zbytniego rozczulenia nie dopuścić.
Uściskał i pobłogosławił Juliusza, a po cichu rzekł mu na ucho.
— Mój dobrodzieju... z przeproszeniem... któż cię to wybawił? czy to jaka krewna? czy... wszak jegomość żonaty nie jesteś?
— Nie pytaj się mój ojcze...
— A! to źle! to źle! może, uchowaj Boże... zamężna!
— Nie.
— A no! to jeszcze nic... spodziewam się mój panie, że teraz się z nią ożenisz...
— Niestety! nie wiem czy to będzie podobném.
— Cóż, czy wiara stoi na przeszkodzie?
— Ale nie?
— Więc cóż? mówcie szczerze...
— A! jéj przeszłość! westchnął Juliusz...
Ksiądz pokiwał głową.
— Mój dobrodzieju, byle była skrucha za grzechy, żal szczery i serdeczny, a któż z nas całkiem czysty przed Bogiem! Mówię ci to kochanku im prędzéj unikniesz zgorszenia tém lepiéj.