Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uwolnienia, ale komendant, jakeśmy mówili, był Polakiem, lękał się cienia posądzenia o współczucie dla jednego ze swych ziomków i z tego powodu musiano jak najskrupulatniéj dopełnić wszystkich form wymaganych. Nazajutrz dopiero około jedenastéj Juliusz pożegnał swych towarzyszów, zawahawszy się na chwilę, czy godzi mu się z wyjątkowéj łaski korzystać. Ale na pierwszą rzuconą wątpliwość wszyscy jednogłośnie zakrzyknęli nie dopuszczając nawet myśli téj nieużytecznéj ofiary.
— Jakkolwiek byle uczciwie uda się któremu z nas ulżyć swojemu losowi, zawołał Jeremi, należy się ratować. — Ocalając jednostki ratujemy kraj, dla którego stać się mogą użytecznemi w nieprzewidziany sposób. W każdym z nas żyje jakiś atom tradycyi, jakaś cząsteczka narodowego bytu... Cóż nam lub sprawie przyjdzie z tego, że więcéj jednym będzie męczennikiem i ofiarą? Trzeba umieć cierpieć gdy koniecznością jest cierpienie, ale się samobójstwa nie dopuszczać, bo ono zawsze występkiem.
Juliusz spuścił głowę, smutno mu było samemu jednemu, wyłączonemu jakby męczeństwa nie był godzien, opuszczać towarzyszów niedoli. — Wszyscy byli smutni i po cichu płakali gdy się żegnać