Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Macie zupełną słuszność, rzekł Juliusz... radzicie poczciwie...
— Niechże Bóg błogosławi, dodał po cichu księżyna ściskając go za rękę wesoło... bądź co bądź ona także WMość kocha... bo się umiała poświęcić, a miłość oczyszcza i obmywa.
Wszyscy cisnęli się aby choć słowo przemówić do tego na którego wśród ogólnéj niedoli wionęło trochę szczęścia, wszystkim im zdało się jakby także jakąś kropelkę jego dla siebie otrzymali: lżéj poszli na dalsze wygnanie... mniéj jednym na łańcuchu!
Oficer który wczoraj sobie tak niegodziwie postąpił, dziś był surowym, ale chłodnym, roztargnionym nieco, ale naumyślnie aby wielu złamanych przepisów nie dopatrzeć. — Wczorajsza zimna krew i powaga z jaką więźniowie przyjęli w milczeniu wyrządzone im obelgi, widocznie nań wpłynęła, nie zmienił względem nich ścisłéj karności, ale zaprzestał namiętnego okrucieństwa, poszanował boleść wytrwaną mężnie i godnie.
Juliusz pod strażą jednego tylko policyanta przeszedł do gospody, w któréj progu czekała nań, słowa wyrzec nie mogąc ze wzruszenia, jego wybawicielka.