Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cia koleje dały mu poznać człowieka i stosunki towarzyskie w téj sferze przynajmniéj z którą miał choć daleką styczność. Dziwić się było potrzeba surowości i rozsądkowi leśnika, który przy pewnej grzeczności dla gościa, spytany wprost o coś nigdy mu prawdy nie taił.
W pierwszych zaraz dniach po osiedleniu się w chacie, Juliusz począł z nim mówić o rewolucyi, strażnik słuchał długo w milczeniu, nie chciał nic odpowiedzieć, w ostatku odezwał się zakłopotany.
— Daj Boże szczęście tym co dobrze myślą i dobrego pragną...
— A wyż nie pragniecie Polski i swobody?...
— Cóż my, biedne ludziska... nie nauczyliśmy się ani waszéj Polski kochać, ani większéj swobody pragnąć... nie wiemy dobrze o co chodzi... Nas nie dotyka tak bardzo to co wam ciąży... myśmy, prawdę rzec, dosyć obojętni... Jakiemiście nas uczynili takiemi macie...
Ostatnie słowa uderzyły Juliusza, były pełne gorzkiéj prawdy, włościanin nie znał téj matki dla któréj mu walczyć kazano, a nie był pewien czy swoboda drugich nie będzie dlań cięższą niewolą...
Z dalszych rozmów przekonał się Juliusz że An-