Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

suto płynące do mieszka, a wojskowych podających środki i ułatwienia do roboty, przestały się obawiać i zaczęły nadskakiwać Juliuszowi który obiecywał dostatek z sobą wnieść do ich chaty. Stara matka sama jegomości wodę do herbaty grzała, żona leśnika pytała go zawsze coby mu było lepiéj na obiad do smaku, dzieci pokoju mu nie dawały pytaniami. Gospodarza Andruszkę rzadko widywał Juliusz inaczéj jak wieczorami, musiał on obchodzić swoją część lasu, pokazywać się gdzie go ludzie widywać byli nawykli, wreszcie jeździł z pismami i ustnemi zleceniami do bliskiéj mieściny... Za to gdy noc nadeszła, a długie milczenie dzienne pożądaną czyniło rozmowę, siadali z nim w progu i gawędzili do późnéj nocy. Spać było można i we dnie, rozmawiać swobodnie tylko w godzinach tych spoczynku.
Juliusz po raz pierwszy w życiu stykał się tak blisko z człowiekiem niepiśmiennym, pochodzącym z ludu, wykształconym nie z papieru ale przez doświadczenie, myślenie i trudne kuleje własnych prób serca i głowy. Nie spodziewał się on tu znaleść takiego rozsądku, rozwagi, spokoju i jasnego poglądu na świat i jego sprawy. Andruszka z natury był obdarzony umysłem dosyć bystrym, różne ży-