Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rowie z łona ludu, męczennicy od warsztatów, wodzowie od młotów i siekier...
— Bywa to, mówił stary wzdychając — cud i u nas się trafić może, ale chyba cud, po ludzku sądząc, wy, co się rzucicie do téj roboty, nie jesteście materyałem do niéj sposobnym...
— O! cierpieć potrafimy!
— Ale nie działać! Złamał was żelazny despotyzm i trucizna jego powolnie w żyły wasze wsączona... Patrzę ja okiem ojca na młode pokolenia i płaczę. Jest gorączka, niema hartu, jest płochość i zarozumiałość olbrzymia, są talenta, ale w pieluchach, bo ich wychowanie nie rozwinęło, bo je zadusiła ciemnota... Wszyscyśmy jak owe rośliny co rosły w piwnicy, puściliśmy łodygi, ale pożółkłe i bezsilne... niemi pniemy się do okienka więziennego, ale gdy dojdziemy do słońca powiędniemy...
— Tyś niewiara chodząca! tyś aparat ostudzający, rzekł młody człowiek — człowiek się psuje słuchając ciebie, trzeba uszy zatykać. —
— Z wielkiego narodu, ciągnął daléj jakby go nie słyszał starszy, pozostały ruiny wielkie. Chcąc się wybić do niepodległości, trzeba było albo zdziczeć jak Grecy, albo się zahartować jak Szwajcarowie ubóstwem, pracą, nauką. U nas ani jednego