Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pracowaliśmy, dopóki było można i sił stało, — rzekł powoli — stare niedobitki szanują wszędzie. Co się tyczy Roberta, ano, niech Bóg szczęści! Lecz aby na niego podziałać, trzeba i wiele czasu i niemało umiejętności. Eh — dodał wkońcu — ja wierzę w Opatrzność! To lepsze od wszystkich naszych rozmów i rachuby, ma foi. My zginąć nie możemy!
Po tych wyrazach, najlepiej malujących wiekuistą zwrotkę, do której w Brańsku wszyscy byli nawykli, Zenon nie miał już co mówić. Spojrzał oknem: w pokojach księcia Roberta okiennice były otwarte, skłonił się generałowi i wyszedł.

O mil dziesięć od Nowego Brańska znajdowała się w małem miasteczku, które życie czerpało z przerzynającej je drogi handlowej, rezydencja księdza sufragana, w której on od lat już wielu zamieszkiwał. Wprawdzie miała nadzieję rodzina, że z tej skromnej tymczasowej na wyższą dostojność kościelną posunięty będzie przy pierwszym wakansie, lecz dotąd tak się wszystko nieszczęśliwie składało, iż ksiądz sufragan został zawiedziony. Dla niego było to obojętne, gdyż nie potrzebował niczego więcej nad ciszę i atmosferę pokoju, która go otaczała, ale dla książąt było to ważne, bo sufragan, obfitsze mając środki, większą im mógłby być pomocą. W istocie całe jego życie było nieustanną troską o rodzinę, której wszystko poświęcał. Żył, można było powiedzieć, nią i dla niej tylko. Człowiek cichy, skromny, dobry, wiedział może lepiej niż wszyscy, w jak groźnem położeniu zostawali, czynił, co mógł, aby ich z niego podźwignąć, zawsze jednak napróżno. Obowiązki kapłana i biskupa, potem brata i opiekuna zajmowały go wyłącznie. Trosk nie brakło, a one go tak, choć niestarego jeszcze, złamały i przygniotły, że zdrowie postradał i z trzech braci najmłodszych, prawie się najstarszym wydawał.