Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zastał go nad misą kapuśniaku, z wąsami napół przeplatanemi kapustą.
— A co słychać, mości Zembrzyński? — spytał adwokat. — Co tam nowego wymyśliliście, hę?
— Przyszedłem mego dobrodziejka pożegnać, — cicho szepnął Zembrzyński — jadę.
— Dokąd?
— Hm! trochę tak, gdzie oczy poniosą, dobrodzieju; nie wiem sam, może tam, może tu, może...
— A kiedyż zpowrotem?
— Może nigdy.
— Jakto, nigdy? A Firlejowszczyzna?
— Fiu, kochasiu! sprzedana!
— Jakto? sprzedana?
— Ano! od godziny; już się tam Zelmanowicz sprowadza.
O mało misy z kapuśniakiem nie obalił Peczora, tak się tem niespodzianem wyznaniem poruszył.
— Coś ty oszalał, czy co? co ci jest? W imię Ojca i Syna! Wczoraj co innego, dziś co innego. Bzik! ćwiek! warjacja!
— Może być, dobrodziejku kochany! Wszystko może być. Inny człek, jakby mu się tak życie zmarnowało, pewnieby dostał warjacji, ale ja stary, kochasiu, i zawiędły, mnie to nic, ja pójdę sobie innego czegoś szukać?
— Dokąd, dokąd?
Stary zamilkł.
— Nie wiem, kochasiu, to już tam Opatrzność postanowi.
Wstał z krzesła, na którego brzeżku przysiadł chwilowo.
— Tylkom jeszcze łaskawcy mojemu chciał najserdeczniejsze złożyć dzięki za wszystkie dowody jego życzliwości dla mnie, sługi jego, w którego sercu wdzięczność nigdy nie wygaśnie.
Peczora począł się śmiać.
— Komedjancie ty jakiś, — przerwał — dałbyś pokój. Płaciłeś mi, służyłem ci, jesteśmy skwitowani,