Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Panie Zelmanowicz, — odezwał się Zembrzyński — ja tu do asana z osobliwą przychodzę propozycją. Mam potrzebę na bardzo długo stąd wyjechać. Co ma Firlejowszczyzna pustką stać? Wyście ją dawniej kupować chcieli, kupujcie.
Zrazu Żyd uszom nie wierzył; potem zmiarkował, że gdy kto potrzebuje sprzedać, kupiec zawsze powinien nie chcieć nabywać.
— A mnie naco ten chlew, ta pustka! A mnie to do czego?
Zembrzyński ku drzwiom się zawrócił.
— Czego się jegomość tak śpieszy? No, to pogadajmy!
— Kochany łaskawco, nie mam czasu się targować, chcesz, kupuj, dam tanio; nie, to ją zbędę inaczej.
Zelmanowicz nie mógł pojąć, żeby kto się tak ze sprzedażą kamienicy śpieszył.
— A wej! — wołał. — Toć nie obwarzanek za grosz.
Ile razy coś podobnego powiedział, Zembrzyński do drzwi zawracał, kupiec mu drogę zabiegał, spocił się, zmęczył, ale targu dobił.
Dzień był dobry, gdy poszli przed notarjusza kontrakt spisywać. Stroczychę wyposażywszy dobrym datkiem, papiery kazawszy z kryjówki popakować do kufrów, o godzinie jedenastej Zembrzyński do wyjazdu był gotów i siadł na brykę.
— A ze mną co będzie? — spytał Jałowcza.
— Jeśli chcesz, to siadaj na kozioł — odparł Zembrzyński.
— Dokądże pojedziemy?
— Albo ja wiem!
— To mi się podoba, — roześmiał się Jałowcza — jadę.
Przypomniał sobie jeszcze Peczorę, którego potrzeba było pożegnać, i kazał bryce zajechać na Grodzką ulicę.