Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ten łotr znowu coś ukartuje, — pomyślał w duchu, odchodząc, Peczora — jak niepozorny, tak wykrętacz i uparte licho. Zginie, a od swego nie odstąpi.
Jałowcza, wyprowadziwszy mecenasa aż na drogę, wrócił i zastał Zembrzyńskiego przechadzającego się po izbie, w zadumie głębokiej pogrążonego. Kilka razy go zagadnął i żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Zdawał się nie słyszeć nic. Stawał, wpatrywał się długo w ścianę, potem szedł do stolika, gryzmolił, pisał, rachował, dobywał papiery, czytał, na palcach coś obliczał, tarł czoło, siadał, porywał się, słowem, dawał oznaki jakiegoś wewnętrznego boju, którego wywalczyć nie mógł.
Biła już północ na Krakowskiej bramie, gdy nagle, stanąwszy w środku izby, zawołał jakby sam do siebie, bo Jałowcza wkońcu znużony zadrzemał:
— No, tak! trzeba zmienić taktykę, a czem się żyło, musi się żyć do końca, to darmo! Niech Bogu podziękują, że im dwóch zesłał dudków, co ich z błota wyciągają, ano, zobaczymy.
Jałowcza przebudził się.
— Siadaj pisać! — zawołał stary. — Siadaj za stół!
Posłuszny sekretarz zabrał się do pisania. Nim świtać zaczęło, bardzo długi list poufny wygotowano do Hartknocha.
— Idź, najmij konie i brykę — dodał Zembrzyński. — Bryka musi być duża, bo papiery wszystkie zabiorę, a jest ich na górze dosyć.
Po odejściu Jałowczy, rozbudził gospodarz Stroczychę.
— Wstawaj, babo, uprażyć mleka, jadę w drogę, tylko żywo!
Nim jednak ogień rozpalono, a mleko się zagotowało, stary ubrany już, widząc przez okno, że się u Zelmanowicza świeci, szybkim krokiem poszedł do niego.
Kupiec w całym uroczystym stroju odprawiał pacierze. Zląkł się, widząc tego sąsiada, rzadkiego bardzo u siebie gościa, tak rano.