Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

drzwiach otwartych sali z innymi być na zawołanie. Księżna jejmość i cała kompanja zgromadzona tu była, tylko księcia szambelana nie widziałem. Rozmowy toczyły się żywe. Widzę, iż księżna jejmość palcem skinęła jakoby na mnie: mógł był inny pójść, alem się wyrwał, a raczej pchnął mnie znać mój los nieszczęśliwy. Poszedłem i staję. Księżna, patrząc mi się w oczy, powiada: „Idź waćpan do pokoju męża mojego, na stoliku pod oknem znajdziesz list w kopercie, ten weź i tu mi go przynieś“.
Spełniając rozkaz, wprost udałem się do gabinetu księcia, nikogo też nie widząc, a ze zwyczaju na palcach, cicho, jak było nakazane. List leżał pod oknem, więc też, niewiele myśląc, zbliżyłem się doń, nachyliłem i, rozpoznawszy adres, wziąłem go do ręki. Zaledwiem to uczynić pośpieszył, gdy — jakby piorun padł na mnie, książę, którego nie dojrzałem, wchodząc do pokoju, zbliżył się i wyciął mi policzek. Krzyknąłem i z bólu i ze sromu, a nie wiedząc kto i co, obróciłem się z pięściami, ale spostrzegłszy księcia, rzuciłem mu tylko list pod nogi.
— Łajdaku jakiś! — zawołał na mnie. — To ty mi tu będziesz potajemnie papiery przetrząsał?
— Jako żywo, mości książę, jestem przysłany po ten list przez księżnę jejmość, mam na to stu świadków; lecz od tej godziny, gdy niepytany i niesądzony na honorze moim pokrzywdzony zostałem, bodajbym z głodu umierać miał; nie jestem sługą księcia, ale wrogiem na życie całe!
Książę się zaczerwienił i zmieszał.
— Kłamiesz! — zawołał.
— Mówię prawdę i klnę się na zbawienie, a tak samo się zaklinam, iż krzywdy mej nie daruję.
Nie wiedziałem już ani wiem, co się działo dalej, bom wprost, z komnaty wyszedłszy, do izby swej poszedł, wszystko, co kiedy od księcia miałem, precz wyrzuciłem, wdziałem odzienie własne, związałem węzełek ubogi i natychmiast pieszo chciałem uchodzić,