Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

djum psychologiczne, tak oczy weń wlepiał błyszczące. Ale Zembrzyński się hamował.
— Mów pan otwarcie, — poddał mecenas — bez ogródki...
— Pan mnie i bez tego zrozumiesz, — mruknął pierwszy — więcej ja mu mówić nie potrzebuję. Szambelan urodził się w r. 1770, niechno pan obrachuje, ma teraz lat osiemdziesiąt, a choć twarda natura i chuchają tam na niego, to wiek, w którym i za rok ręczyć trudno.
— Wszakże i roku, gdy zechcesz, a pilno ci tak, czekać nie potrzebujesz — odparł Hartknoch. — To od waćpana zależy.
Gospodarz milczał a ważył.
— Szanowny mecenasie, dobrodzieju mój najosobliwszy, — rzekł — gdy się na co długo, długo czekało, a przychodzi uczynić krok stanowczy, należy się tak wyliczyć, aby fałszywego nie zrobić kroku. Czy pan wiesz, ale pan to wiesz tak dobrze jak ja, że rodziny stare a możne nie upadają łatwo... Mają krewnych, koligatów... mają resursa... mają protekcje, mają środki wszelkie, których ja jestem pozbawiony.
Przysunął się bliżej do mecenasa, zajmując już zaledwie sam rożek tapczana.
— Niechno pan mnie posłucha, ja nie nawykłem do gadania, to może się źle wyrażam. Człowiek siedzi ciągle sam, oto tu w czterech ścianach zamknięty, jak więzień, to się mówić oducza. Widzi pan, trzeba wszystko dobrze rozważyć. Czyż to może być, ażeby oni, oni, co im tam przecie na rozumie nie zbywa, nie wiedzieli tego, iż nad przepaścią stoją? Wnoszę stąd, że coś na obronę swą chować muszą, że mają jakieś środki ratunku skryte, dla mnie niedostrzeżone, które nagle wystąpią, aby całą moją zburzyć robotę.
Mecenas poruszył się na krześle, jakby coś chciał powiedzieć, Zembrzyński schwycił go za rękę i mówił dalej: