Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szambelan ma familję, nie licząc pana Hugona, którego majątek stopniał dawno; jest tu sufragan, a ten musi mieć pieniądze, są dalsi krewni.
— Ale waćpan wiesz, — przerwał mecenas — że sufragan, co tylko miał i mógł zebrać, na ratunek interesów brata poświęcił, ba, nawet i długi pozaciągał...
— Wiem, wiem, — dodał gospodarz — ale duchowny, ma dochody... Kto go tam wie, na złą godzinę musi coś chować... i, jak przyjdzie zła godzina, dobędzie z kryjówki. Są dalsi krewni... możni i kto tam zresztą zgadnie? To pewna, że ja, ja się boję, ja muszę być ostrożnym.
— Ale o cóż waćpanu idzie? — zapytał mecenas żywo. — W żadnym razie tego, co włożyłeś, stracić nie możesz, jesteś prawnie ubezpieczony.
— O co mi idzie? — gorąco i jakby mimowoli zawołał Zembrzyński. — O to mi idzie, aby nędzę cierpieli... aby padli, aby doznali upokorzenia zasłużonego...
Nagle wstrzymał się, jakby za wiele wygadał, spojrzał bojaźliwie na mecenasa i znowu porwał go za rękę.
— To jest, — dodał — źle się może wyraziłem, źle, panby mnie mógł o jakąś chęć zemsty posądzić... tak nie jest. Za cóżbym ja się mógł mścić? Mnie idzie, tak, mnie idzie tylko o ich majątek.
— To rozumiem, — odparł przybyły, mierząc go oczyma bystremi — a majątku możesz pan być pewnym.
— Ale jeszcze rok czekać! — westchnął stary.
Po krótkiem milczeniu, Zembrzyński wstał z tapczana i zrobił kilka kroków ku stolikowi.
— Jeśli tam tych sto tysięcy jeszcze potrzeba, — odezwał się cicho — no, to dam asygnację do bankiera. Nie mogę się już cofać, ale jak się panu zdaje? Czyż to być może, aby oni swojego niebezpieczeństwa nie widzieli, ratunku nań nie szukali i tak lecieli ślepo na zgubę?