Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dać potrzeba... a potem już dosyć, procenta nieopłacone ich dojedzą.
— Dojedzą! — powtórzył Zembrzyński, wzdychając. — Gdyby też to raz tego końca, tego dnia sądu i sprawiedliwości doczekać...
— Przyjdzie, przyjdzie, bo nieuchronny jest jak dzień sądu ostatecznego, — rzekł mecenas — a myślę, że nawet wprędce. Zresztą to od waćpana zależy... zechcesz, pozwiemy o długi, nie będzie sposobu wyratowania się, dobra na licytację wystawione zostaną, a że pan na nich masz wszystko, co tam cięży, że najróżniejsze długi ponabywałeś wkońcu, tak że nie będziesz miał współzawodnika, niema wątpliwości, iż się przy majątkach utrzymasz.
Gospodarz zatarł ręce, oczy mu błysnęły, ale wprędce, jak ślimak do skorupy, wrócił do swego skulenia i zbiedzenia.
— Więc powiada pan? — przerwał.
— Trzeba na dobicie prędsze sto tysięcy — dodał mecenas. — Zwykłym sposobem da je ktoś trzeci, podstawiony ad hoc i natychmiast dług ten panu przeleje... To moja rzecz... W najszczęśliwszym razie, tak jak stoją rzeczy, mogą trwać najdłużej rok, potem...
— A czy on rok pożyje? — spytał niespokojnie gospodarz.
— Kto? on, szambelan? — rzekł mecenas. — Alboż panu nie jedno po nim, czy po synu wziąć majątki?
Chwilę trwało milczenie, Zembrzyński wahał się, jakby mu ciężko słowo potrzebne wymówić przychodziło.
— Otóż, nie jedno mi, nie jedno! — szepnął z wyrazem dziwnym — mnie trzeba... jabym chciał, jego... jego... widzieć na takim tapczanie, na jakim ja życie moje przeleżałem.
Mówiąc to, rozgrzewał się mimowolnie — mecenas, słuchając go, zdawał się ciekawe czynić stu-