mocnikiem zwierzał i uciął. Poszedł chmurny po izbie kroczyć gorączkowym krokiem, mrucząc:
— Niedoczekanie wasze! Ten stary gagatek gotów mi wszystko zepsuć.
— Ja się dopominam kubana, — nielitościwie przypomniał się posłaniec — dalibóg, żem wart!
— Ani słowa, choć kułakiem za taką wiadomość radbym zapłacić. — Ale co ty winien, — przerwał Zembrzyński. — Niech ci Bóg zapłaci, żeś mię ostrzegł. Rubla dam! rubla dam!
— Mało, mało, panie bracie, dwa dni zjadłem i pode drzwiami słuchałem.
— No, to się pogodzimy, daj ty mi teraz pokój — syknął Zembrzyński. — Czy Gozdowski odjechał?
— A cóż, zaraz ruszył do domu.
— Kiedy się im Garbowski obiecał?
— Na zjazd.
— Na zjazd! — począł się śmiać Zembrzyński. — To jest czas, żeby tego nie dopuścić. Zachciało się staremu świniopasowi o książąt się ocierać! Ale co oni mają do stracenia? Gotowi wydać księżniczkę za tego łotra, sprzedadzą rodzone dziecko, byle się im mitra świeciła, a państwo było czem utrzymać, a ludziom było czem oczy zamydlić! Zdarzało się i to — ale niedoczekanie, niedoczekanie!
— Jegomościuniu? — odezwał się przybyły.
— A co?
— Jam się tu do was wybrał nocować.
— Co? toś chyba oszalał, gdzie? U mnie jedno łóżko, a Stroczycha śpi na garści słomy; w całym domu kąta nie znajdziesz.
— I po błocie nazad na Grodzką? A to niechże was...
— Cichożno, cicho, milczałbyś, — zagniewany dodał Zembrzyński — już przenocujesz, pal cię licho; ale żebyś ty mi nie gadał o tem, żeś u mnie tu noc przepędził.
To mówiąc, z pod siennika dobył kluczów i wysunąwszy latarkę z komina, zapalił ją.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/245
Wygląd
Ta strona została skorygowana.