Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jedzie on, ruszyłem i ja. Dokąd, do Skoków, do Garbowskiego. Ano, to wiem, co się święci. Dowiaduję się, a to jego cioteczny. Dobrze, trzeba się pilnować. Wrócił Gozdawa nad wieczór, ja za nim jak cień. Późno w noc syn Garbowskiego hulał, Gozdowski z nim; pili wino i bardzo się kochali. Drugiego dnia starego na obiad prosił. Kazali nakryć na górze w osobnym pokoju, ale było przepierzenie, że można ich było słuchać i słowa nie stracić. Dopieroż okazało się, że Gozdowski krewniaka umawia, żeby dał pieniądze na wykup majątku i złote góry mu obiecuje... A co.
Zembrzyński tak się zbliżył do mówiącego, że o mało mu na kolana nie wlazł; oczy otworzywszy, ustami krzywił, brwiami rzucał, a w całej twarzy ciekawość natężona się malowała.
— Cóż on na to, ten świniopas? — w gniewie rzucił Zembrzyński.
— Niegłupi on, choć świńmi handlował, ho! ho! dobrze Gozdowskiego wymacał i wypatroszył, dobył mu prawdy z pod wątroby, poprowadził do adwokata, rozpatrzył i dopiero...
— Jakto? pieniędzy dać obiecał? — krzyknął Zembrzyński, łamiąc ręce. — Osieł stary! pieniędzy dać! a to już głupszego niema człowieka na świecie, a to...
Wyrazów mu nie stało.
— Któż go wie, tego Gozdowskiego, czem on go wziął? Coś szeptali i o synu. To wiem, że Garbowski ma z sobą Zygmusia swojego zabrać do Brańska.
Zmarszczywszy brew i pofałdowawszy czoło, podniósł pięść do góry Zembrzyński.
— Niedoczekanie wasze! — zawołał — niedoczekanie! Z tego nic nie będzie, albo mnie djabli wezmą! To ja całem życie pracował, aby się dobić do tego, a oni mi mają z przed nosa chwycić! Niedoczekanie! To nie może być, ja tego nie dopuszczę!
Postrzegł się dopiero, wygadawszy tak gorąco Zembrzyński, że się niepotrzebnie przed swym po-