Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chodź, — rzekł — ja mam co do roboty; znajdę ci w pustce dziurę, ano i o tem gadać nie trzeba.
Drzwi od podwórza zamknąwszy, aby światło nie zdradziło ich, gospodarz otworzył wrotka, które wnijście na górę zamykały. Schody, wiodące na piętro, były całe, ale drzwi do pustych już sal z pozabijanemi oknami ani śladu. Wiatr chodził wszędzie swobodnie. Grobową pustką wiało od murów, na których pasami zielonemi wilgoć zalegała od góry do dołu. Kto inny byłby może się uląkł tych ruin, tylko nie ów posłaniec Zembrzyńskiego, człek znać bywały i na wszystko obojętny. Szedł ze swym przewodnikiem, głowę tylko podnosząc do góry i rozpatrując się w pięknie przyozdobionych stropach, na których zblakłe malowania widać było.
Przeszli tak kilka sal. Wszędzie drzwi, znać popalonych, brakło. Naostatek, do ściany napozór gładkiej się dostawszy, Zembrzyński kluczem w niej pocisnął jakiś gzymsik i część muru się otworzyła. Tu znajdowała się kryjówka tak zręcznie utajona, iż jej, obchodząc cały dom, domyśleć się nie było podobna. Szklane okno, zakratowane w dachu, oświecało z góry spory pokoik, najlepiej zachowany z całej ruiny. Zdało się, jakby wczora dopiero wynieśli się stąd dawni mieszkańcy. Izdebka była biało wymalowana i złocona, z kominem marmurowym, nad którym w murze błyszczało zwierciadło stare, a na ramach jego czepiały się amorki i wieńce. Wgłębienie w murze zawierało łóżko żelazne, z materacem wyżłobionym. Na prętach pogiętych trzymała się jeszcze osłaniająca je niegdyś piękna, lecz wypłowiała makata, po rogach były marmurowe stoliczki, a w ścianach domyślać się należało szafek tak misternie skrytych, że ich spojeń oko nie dojrzało. Podłoga kamienna, wysłana była suknem szarem, już wytartem. Innych tu sprzętów nie znalazł gość. Na kominie stał kaganek, który gospodarz zapalił.
— Jeśli się nie boisz, to śpij tu, a jutro rano do dnia przyjdę po ciebie.