Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tem milczący podszedł do przyjaciela i uścisnął go serdecznie.
— Masz słuszność! — zawołał głosem stłumionym. — Jesteś mi prawdziwym przyjacielem. Dosyć, zrozumiałem cię. Stokroć ci dziękuję, oszczędziłeś mi głupiej i niepotrzebnej walki. Idę do ojca.
To mówiąc, wyjął list generała i z nim pośpieszył do szambelana.

Oddawna Brańsk nie wyglądał tak świetnie, jak na przyjęcie hrabiego Mościńskiego; szambelan zrozumiał, że to mogła być dla nich chwila stanowcza, zkolei więc kazał do siebie wołać wszystkich, którzy mu dopomóc mieli do tego wystąpienia. On sam, obciążony wiekiem, a więcej jeszcze nawyknieniem do obrachowania regularnego życia, niczem się zajmować nie mógł, nie mieszał się też zwykle do niczego; na ten raz jednak przełamał nieczynność, chciał własnemi usty, których każde słowo było tu prawem i rozkazem, skłonić otaczających, aby mu nie zrobili wstydu. Obudziło też to niesłychaną gorliwość.
Szambelan nadto był i dumny, i nawykły do pewnych form, aby się komu z myśli swych miał zwierzać; łatwo zresztą odgadywano, o co chodziło; nie mówiąc dlaczego, przesadzali się wszyscy w staraniach, aby Brańsk w dawnym się blasku okazał. Czas był nadzwyczaj krótki, ale też tu starych zasobów nie brakło, szło tylko o umiejętne ich użycie. W tej chwili prawie, gdy Robert poszedł z listem do ojca, zrezygnowany odegrać swą rolę z całym talentem, na jaki się mógł zdobyć, poruszyło się, co we dworze żyło.
Generał, w godzinę po wyprawieniu pierwszego posłańca, zmiarkował, iż i Wincentowicz, i inni ludzie, pożyczeni na odpust księdzu sufraganowi, mogli być w Brańsku potrzebni, rozmówił się więc z biskupem, oddzielono tych, bez których się obejść było można, i posłano ich na całą noc do domu. Z mia-