Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic nie tajemy, nie mamy nic do tajenia, bądź spokojny, urojenie.
— Jak mnie kochasz? — spytał prezes. Pani prezesowa spojrzała na niego i ruszyła ramionami. Skłamać nie chciała.
— Jak mnie kochasz? — powtórzył stary, biorąc ją za rękę. Anulku!
— Ale cóż bo ci się uroiło? — wymijając odpowiedz, słabym głosem rzekła p. Anna.
— No, no! uroiło! uroiło — począł stary — tylko żem tego w życiu nie jeden raz już doświadczył, gdy mnie napadnie tęsknota i niepokój podobny, zawsze coś złego przyjdzie potem. A właśnie jakoś od dni kilku czuję trwogę wewnętrzną.
— To niezdrowie.
Prezes zamilkł.
Prawie w tym momencie Witold i pan Jacek z jakiejś wycieczki powrócili pochmurni; prezes, nic nie mówiąc, wpatrywał się w nich bacznie i zamyślił.
Był to ów dzień nieunikniony, w którym nieodzownie należało, gospodarzowi i głowie domu oznajmić prawdę smutną. Jacek i Witold zbiegali całe siedztwo, pukali do wszystkich i znaleźli wszędzie najlepszą wolę, ale najzupełniejszą niemożność. Witold z rozpaczy zaklinał się, że gotów dla ojca poślubić owę kupcównę z pfandbrifami. Na uroczystą naradę, pociechę i dla zatarcia wrażenia pierwszego, p. Anna zgodziła się zaprosić tego dnia doktora Wolara i księdza Grzywę.
Ksiądz Grzywa który już wiedział o wypadku, przybył, tłómacząc się że zajechał wracając do domu od księdza dziekana. W parę godzin potem gdy i dr.