Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

krzesanego, a dumnego groszem, a zarozumiałego pozorną kulturą... byłożby to ocaleniem spokoju staremu? Wiesz kochanie, że ja ludzi szanuję nie hołdując żadnym przesądom, ale w kobiecie pragnę czegoś szlachetniejszego, wyższego... niech będzie chłopka... tylko nie przekupka od straganu z wykrzywioną gębą i sercem...
Dajmy pokój temu konceptowi Wolara, bo mi się śpieszy... Dobranoc...
Następnych dni pan Jacek i Witold pokazywali się i znikali z Mogilnej. — Prezes nie wiedział o niczem, ale to kręcenie się, niepokój, szepty jakieś, gadania po kątach, zjawianie się listów, które ostrożnie w przedpokoju przyjmowano, jakiś niezwykły wyraz twarzy, poczęły w nim rodzić domysły, że przed nim coś tajono. Dostrzegł że Kazia miała oczy czerwone, a w żonie choć nic na oko nie zmieniło się, uparte milczenie i zamyślanie się złym było znakiem.
Raz w ostatku znalazł ją na balkonie znanym nam przez starą ulicę wpatrującą się w oddalony kościołek i zapłakaną.
— Cóż ci to, moja Anulku, na Boga!
— Ale nic, Romanie kochany, ty wiesz że ja modląc się, a właśnie modliłam się za dusze zmarłe, często popłakuję.
Stary siadł przy stole.
— Dobrze, moja droga, niech i tak będzie — rzekł, wierzę, ale od kilku dni wszyscy chodzicie jak poparzeni, szepczecie, kręcicie się i, choćbym nie chciał was podejrzewać, muszę. Coś się stało, a wy, przez poczciwość taicie przedemną.