Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I wy go do dziś dnia jeszcze za takiego macie? spytał Jacek.
— Bylibyśmy najniesprawiedliwsi twierdząc inaczej — odezwał się Witold z żywością. Dziś jest to dla mnie więcej jeszcze niż uczciwy, bo nieszczęściem swem sympatyczny człowiek.
— Jakiem nieszczęściem?
— Przecież ta katastrofa z żoną! zawołał Witold, burząca nie tylko przyszłość, ale zatruwająca przeszłość.
— Dajże pokój! Nie mniej wziął pieniądze...
— A to być nie może!
— Jestem pewny!...
Zamilkli — Witold począł się przechadzać po pokoju.
— Mój wuju — rzekł, potrzeba wszystko możliwe obrachować z góry o ile się tylko da. Mówicie że pieniędzy nie dostaniemy... że wiadomość długo utaić się nie może, czy nie lepiejby z ojcem pomówić odrazu, niżeli...
— Naprzód z matką... na to jest jutro — odezwał się Jacek wstając. Bądźcie pewni, że ja do koszuli dla was się dam rozdziać... poruszym wszystkich i wszystko... Reszta w Bożej mocy.
— A w odwodzie dla mnie piękna kupcówna... szepnął Witold... bylebym ojcu na dni ostatek okupił spokój — a! na wszystko jestem gotów...
Pan Jacek popatrzył mu w oczy.
— Witoldku, duszo moja — rzekł, ty na niewidziane sam nie wiesz co pleciesz. W dom i rodzinę wprowadzić taki żywioł, z którego uczucia, myśli, ducha nic dobyć nie zdoła... coś tak pospolitego, nieo-