Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wolar z podobnem kłamstwem pobożnem na ustach zjawił się we drzwiach, prezes, ujrzawszy go, pobladł i zamilkł. Był już pewny że coś groźnego zaszło, i że nie darmo razem się tu znaleźli. Gdy usiedli, podniósł ociężałą głowę p. Roman, pochylił się do Jacka i szepnął mu.
— Czy już wszyscy? nie męczcież mnie dłużej? mówcie co powiedzieć macie?
— Jacek ścisnął dłoń jego.
— Kochany prezesie — rzekł — mamy w istocie do oznajmienia ci rzecz nieprzyjemną, acz nie tak straszną jak ci się może zdaje. Zebraliśmy dobrych przyjaciół, ażeby się naradzić. Młody Larisch wypowiedział summę na Mogilnej.
— Co? co? jaki młody Larisch? cóż ja mam do czynienia z nim, to summa ulokowana przez ojca.
— Doszedł do pełnoletności pan syn — rzekł Jacek.
— No? potraciliście głowy, w istocie, spokojnie rzekł p. Roman, niech sobie wypowiada! Ojciec jego który mi sprzyja i jest moim dobrym przyjacielem, potrafi na to poradzić.
Dr. Wolar który siedział milczący, odchrząknął i dorzucił.
— Otóż nie wiem! nie wiem! może najlepsze mieć chęci, nie przeczę, tylko że pieniędzy tylu nie ma.
— To między Niemcami dostanie! — odezwał się prezes, ufam jego przyjaźni; serce złote, człek obrotny. To jego sprawa, zaręczył mi. Ja się nic nie boję, tylko naprzód muszę się z nim zobaczyć. Nie było się czego tak trwożyć, ja mu ufam.