Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Jacek przerwał.
— Byle nie nadto!
— No! no! wy bo zawsze z temi swemi uprzedzeniami, zostawcie to mnie i bądźcie spokojni tak, jak ja jestem. Kiedyż summa wypowiedziana?
— Od kilku dni — rzekł Wolar, aleśmy nie śpieszyli pana tem martwić, chcąc wyszukać wprzódy lekarstwo na chorobę. Nieszczęściem że się to nam nie powiodło.
— Dziękuję serdecznie — odparł prezes, ale zostawcie mi to do traktowania z Larischem. Wprawdzie po tym dziwnym rozwodzie może jest nie bardzo swobodnej myśli, i nie pora go napastować, ale necesitas frugit legem.....
Przyznam się żem tego po tej kobiecie nigdy się nie spodziewał.
Tu usposobienie prezesa wszystkim trochę troski odjęło, czuli że był on w błędzie, zapatrując się tak optymistycznie na wypadek, i taką mając wiarę w Larischa, ale na początek i to było dobre, że zbyt nie wziął do serca wieści. Ciężar spadł wielki z serca rodzinie.
— Jutro albo pojadę do niego — odezwał się prezes, albo go tu poprosiemy na obiad i — wszystko się ułatwi.
Jacek, Witold, dr. Wolar spojrzeli tylko po sobie, nic nie mówiąc. Prezes, jak zwykle, brał rzeczy z najlepszej strony — nie chciano mu na ten raz tłumaczyć, że się mylił.
Rozmowa głównie zwróciła się na p. Larischowę i rozwód który wszyscy potępiali, prezes szczególniej był oburzony, p. Anna dowodziła, że zawsze ją