Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

coś odpychało od tej kobiety, Kazia litowała się ale gniewała razem. Rozpowiadano sobie w najosobliwszy sposób historyą Amerykanina, którą dr. Wolar znał z najlepszego źródła, i on jeden miał odwagę wystąpić w obronie Marynki i jej towarzysza młodości.
Ponieważ prezesowi dla nóg trudno było wsiadać i wysiadać z powozu, stenęło na tem, że zaproszono listem Larischa na obiad jutrzejszy. Ksiądz Grzywa odjechał spokojny, Jacek zatrzymał tylko dr. Wolara.
Na list przyszła ustna grzeczna odpowiedź, iż radca stawi się, prezes był też tego pewnym i zachował najzupełniejszą spokojność. Gdy Larisch zjawił się w ganku, wysunął się naprzeciw niego z powitaniem serdecznem, w którem czuć było kondolencyą nad przygodą która go spotkała. Z uczuciem ścisnął dłoń jego w milczeniu.
Radca był poważny a smutny.
Po pierwszych kilku słowach wymienionych z obu stron, sam p. Roman interes zagaił.
— Mój kochany radco — rzekł p. Roman — wezwałem cię, rachując na twe dobre dla mnie serce. Syn pański wypowiedział mi swój kapitał. Larisch drgnął.
— Jakto? już wypowiedział?
— Toś pan o tem nie wiedział? — — zapytał doktór Wolar.
— Ja? Ależ prezes wie o tem najlepiej, z westchnieniem rzekł Larisch, że my z synem od niejakiego czasu mało się komunikujemy.
— A! a! odezwał się adwokat.