Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, tak, wypowiedział — dodał prezes — a ja, drogi radco, rachuję na ciebie, iż mi w tym razie pomożesz. Byłeś łaskaw mi zaręczyć, dając tę summę.
— A! tak! — zawołał Larisch załamując ręce, zaręczałem, ale któż mógł przewidzieć wypadki, które nastąpiły.
— To prawda — dorzucił prezes sam — a! istotnie, tyle zaszło niespodzianych zmian. Jako przyjaciel wszakże, co mi radzisz? czyby nie należało widzieć się, posłać kogo, sprobować pomówić z panem Augustem.
Larisch głową potrząsnął.
— Toby było napróżno, chłopiec jest uparty. Z tej strony nic nie ma do zrobienia.
— A z jakiejże?
— Potrzeba wynaleźć summę i pożyczyć — rzekł Larisch.
Dr. Wolar wstał.
— Rada wyborna — odezwał się — ja to mówiłem odrazu. Ale, szanowny radco, my tu już od kilku dni łamiemy sobie głowy, gdzie pieniędzy szukać; czy nie byłbyś pan łaskaw właśnie w tem nam dopomódz. Pan tak znasz dobrze tutejsze stosunki.
— Ale tak! tak! — dorzucił Roman, ściskając Larischa, tak, kochany radca znajdzie! znajdzie!
— Z serca bym rad — mruknął Larisch — ale przyznam się państwu, tak jakoś w tej chwili, mam myśli rozerwane.
— W istocie — szepnął do Jacka gospodarz — trudno znowu od niego wymagać w tej chwili. Chociaż później, pewny jestem.
Dr. Wolar zbliżył się do Larischa.