Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak się panu zdaje, gdzieby można tak znaczny znaleść kapitał?
— W tej chwili mi nic nie przychodzi. Tak! kapitał znaczny...
— Czterdzieści tysięcy! — zawołał prezes.
— Pięćdziesiąt! — poprawił Wolar.
— Dziesięć jest pana radcy, poprawił Roman.
— Niestety! nie, panie prezesie, i te są mojego syna.
Roman zamilkł.
— To już mała różnica — dodał cicho — 40 czy 50, rzecz w tem, gdziebym je mógł dostać.
Dr. Wolar dopomagał pamięci, jak z regestru sypiąc imionami kapitalistów, ale przy każdem z nich, to Witold, to Jacek, to nawet sam pan Larisch, stawili jakąś upowodowaną negatywę. Prezes widocznie smutniał, posępniał i dopiero teraz trwoga zaczynała go ogarniać. Wziął jednak na bok Larischa i odprowadził do swego pokoju.
— Już ja jestem przekonany — rzekł, ściskając go znowu, że ty mnie wyratujesz. Albo sam do syna przemówisz, albo między twoimi ziomkami, którzy są kapitaliści, coś dla mnie znajdziesz. Ja jestem i będę spokojnym, oni mnie nadaremnie chcą straszyć...
— Kochany prezesie — rzekł Larisch, straciłem zupełnie głowę od tego nieszczęścia które mnie spotkało, ale o ile stanie sił, postaram się wam dowieść, iż nie darmo rachowaliście na mnie. Oczewiście rozumiecie to sami, że za skutek ja wam ręczyć nie mogę, ale za moje dobre dla was chęci i serce.
Tu uderzył się w pierś, a dla prezesa było aż