Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

którem pieniądz ze mnie wyłudzić chciano, zniszczone zostanie, tem lepiej.
— Chcesz pan bym mu je przywiózł jutro?
— Będę panu wdzięczen — ułożym — dodał — resztę warunków. To mówiąc, skłonił się Larisch zdaleka Marcinowi i Marynce, pożegnał Antoniego i krokiem nieco chwiejącym się wyszedł... Gdy drzwi się za nim zamknęły, Antoni skokiem jednym był u nóg Marynki, a Tygiel wziął go za głowę i pocałował, śmiejąc się wesoło.
— No — dosyć że tych beków i szlochów! zawołał — dosyć, wszystko skończone. Chwat z asana, tylkoś musiał...
— Antoś odwrócił się, nakazując mu wejrzeniem milczenie.
W Mogilnej tymczasem dni i lata płynęły tak do siebie podobne, tak mało wypadków wstrząsało życiem, o którego spokój i jednostajność przedewszystkiem się starano, iż obcy człowiek który tu po długiej przybywał niebytności, mógł sądzić że wczoraj dopiero ich porzucił. Największym wypadkiem był przyjazd lub odjazd Witolda, jakieś odwiedziny z sąsiedztwa, lub wesołe wtargnięcie na chwilę pana Jacka.
Właśnie jednego wieczora, tak późno, że się już z pod werandy rozchodzić miano na spoczynek, Witold po turkocie wózka poznał nadjeżdżającego wujaszka.
— A to, doprawdy, niepoprawny człowiek — zawołała rzucając pończochę w koszyk Anna — nigdy nie przybędzie w przyzwoity czas, zawsze nocą, na obiad poobiedzie albo...