Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak jak dzisiaj na herbatę, po herbacie — śmiejąc się zawołał wchodzący pan Jacek. Witold, który go najpierwszy u drzwi uścisnął, postrzegł zaraz, mimo tego na twarzy uśmiechu, źle pokryty jakiś niespokój i frasunek. Jednego spojrzenia dość mu było, żeby się domyślił iż wuj nie darmo przyjechał tak późną nocą.
Prezes po swojemu ściskać go zaczął jak najczulej.
— A już — zawołał, lepiej że choć w nocy przybyłeś, bośmy się zatęsknili za tobą okrutnie... tyle czasu widać nie było... to się nie godzi...
— Albo to ja nie mam także zajęcia! rzekł z widocznie przymuszoną wesołością pan Jacek do koła, witając się z kolei ze wszystkimi. Co na mojej głowie plotek, interesów, cudzych bied i swoich własnych bałamuctw!...
— Co to, to prawda! śmiejąc się potwierdziła Anna.
Kazia tymczasem pobiegła sporządzić herbatę, a rozmowa poczęła się tak toczyć podskakując po nowinach, jak gdyby po kamieniach. Poruszano wszystkie najobojętniejsze przedmioty... aby nie dotknąć nim mogącego podrażnić prezesa, który zawsze jeszcze potrosze był niezdrów. — Przesiedzieli tak do późna, wreszcie odkładając resztę na jutro. Jacek się pożegnał i ująwszy pod rękę Witolda, poszedł z nim razem. Witold chciał go prowadzić do gościnnego pokoju. — Zaczekaj — szepnął Jacek, chodźmy do ciebie albo w jaki kąt, gdzieby nas nie mógł nikt posłyszeć. Przybyłem w ważnym interesie, o którym tymczasowo nikt wiedzieć nie powinien...