Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzystwa i uczuł całą wartość zacnego człowieka, prezes zaś nigdy może dobrej rady i pomocy przyjacielskiej więcej niż teraz nie potrzebował. Nigdy bowiem interesa i gospodarstwo nie szły oporniej i trudniej w Mogilnej jak w tym roku. Zwierzył się z tego prezes dobremu przyjacielowi i dobremu gospodarzowi, co zaiste było najrozumniejszem. Larisch uśmiechnął się tylko.
— Szanowny prezesie — rzekł — pozwól sobie powiedzieć, że wy wszyscy gospodarujecie po polsku, a to przestarzały sposób gospodarzenia, który konkurencyi z naszym nie wytrzymuje. Bez kapitału obrotowego i znacznego nic począć nie można.
— A gdy go kto nie ma? spytał prezes.
— Albo powinien majątku się pozbyć, lub pożyczyć.
— Jakto? pożyczyć?
— Taki dług nie jest straszny: powraca się on stokrotnie; jest to dług produkcyjny.
— A jeśli na hypotekę nie znajdzie? — zapyta prezes.
— Toż przecie przyjaciół i dobrych ludzi zaw,sze znaleść można, a ci i bez mazania hypoteki, na prosty kwitek dadzą.
Prezes zmilkł.
Larisch w parę dni narzucił mu się sam z kapitałem dziesięciu tysięcy talarów, które uważał za niezbędne do podźwignięcia gospodarstwa i porobienia ulepszeń. A że był człowiek delikatny, dawszy pieniądze jakoś znikł i usunął się na parę miesięcy. Tymczasem w Mogilnej nim przyszło do reform agronomicznych, nagle się interesa pogorszyły, tak, że nie