Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

za szyję, gdy silna dłoń Witolda chwyciła go za kark i odrzuciła na stronę. Złowieszczy ten epizod na tem się skończył. Burek tylko zaczął szczekać jakby się odgrażał, i co chwilę poprzestawszy, znowu sobie przypominał gniew i znowu stawał zdaleka, szczekając a zanosząc się ze złości.
Przyznać wszakże potrzeba o wiele lepiej wychowanemu wyżłowi, który bywał wpuszczany do salonu i słynął ze swego pobłażania dla szpiców i pinczerów, że na to ujadanie nieprzyzwoite nawet już, idąc za panem, ani głowy nie zwrócił.
Epizod ten psiej walki, nie przeszkodził Witoldowi i Marynce mówić o mnóstwie rzeczy, książek, a nadewszystko o tych wiekuiście młodość zajmujących życie zadaniach niewyczerpanych, o których każdemu się zdaje, że ma coś wielce nowego do wypowiedzenia.
O czemże nie mówili: Bóg, los, miłość, życie, dusza, serce, poezya, muzyka, składały się na tę plecionkę prześliczną, fantastyczną, która się potem wyschła na piersi nosi — aż do zgonu. Marynka, jak zawsze tak i w tej rozmowie była naturalną, ożywioną, śmiałą, a dla Witolda — czarującą. Wyszedł z rozmowy, jak w kąpieli w Eunoe, Dante ów z czyśca zmierzający ku niebiosom.
Śmiał mu się świat, przebaczył nawet Plutonowi jego złe znalezienie się względem Burka i pozwolił skakać koło siebie na przebłaganie.
Wróciwszy do domu, Witold, pewien że go wyżeł z sekretu nie wyda, ani słowa o tem spotkaniu nie powiedzał nikomu — nawet siostrze. Któż wie? rozmowa jak bukiet kwiatów, który wąchają wszyscy,