Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podając sobie z rąk do rąk, byłaby całą swą woń straciła...
Nie umiemy wytłómaczyć tego dobrze, jak Witold połrafił potem dostać się do Strzelna, ale jest rzęcha pewną, że był kilka razy i siedział po godzinie i więcej, o czem ani Marynka ojcu swemu, ani Witold rodzicom nie wspominał. Pozornie świadczyćby to mogło przeciwko nim obojgu, gdyby czyste dusze nie broniły się od podejrzenia nawet złego, prostotą swoją i nieświadomością złego.
Witold może doznawał pewnych zgryzot sumienia. Marynka nie zupełnie czuła się spokojną, oboje ulegli urokowi jakiejś sympatyi, która ich pociągała ku sobie.
Niech nikt nie potępia ani tego {{korekta|sztraszliwego|straszliwego]} uwodziciela, który jak liść drżał na widok Marynki, ani biednego dziewczęcia, dla której świeża, młoda, marząca i rozmarzona rozmowa była niewymownym niebios darem.
Przypominała jej dawno przebrzmiałe rozmowy z kim innym. Marynka nie pokochała wcale tego zacnego, miłego, ale nieco zamłodego Witoldka, od którego umysłem, jeśli nie laty, była straszną i dojrzalszą, ale dla niego nabrała uczucia prawie siostrzanego, gorącej przyjaźni jakiejś, która nie będąc miłością, miała woń jej prawie.
Witold — a! Witold zakochał się najśmiertelniej, dwudziestoletnią miłością akademika, który się czuje poetą. Nigdy dotąd nim nie był, ale poznawszy Marynkę, napisał zaraz kilka sonetów, i począł zapalczywie czytać Schillera i Mickiewicza... Goethe dawniej ulubiony, już mu teraz nie przypadł tak do smaku,