Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śliwie zapomniał, iż prawie pod sam folwark w Strzelnie podprowadził piękną Marynkę.
Nawet nader nieprzyjemna okoliczność towarzysząca tej rozmowie, prżerwać jej niemogła. Mówiliśmy już o starym faworycie Burku, który legał w dziedzińcu chaty, i za swoją panią czuł się w obowiązku stróża chodzić wszędzie zmuszonym. Towarzyszył też jej wynoszącej się do Strzelna, krok w krok idąc za nią. Pan Witold miał z sobą wyżła angielskiego Plutona, którego wziąć musiał jako akompaniament do fuzyi. Burek i Pluton od pierwszego wejrzenia na siebie, stanęli straszliwie najeżeni, pokazując sobie zęby i trzęsąc się ze złości. Tej antypatyi dwóch stworzeń z natury łagodnych, nikt sobie wytłómaczyć nie umiał. W pierwszej chwili, gdy kroki nieprzyjacielskie już się miały rozpocząć, groźne — do nogi! Witolda, wstrzymywało Plutona od demonstracyi zębów. Ale to na chwilę tylko pohamowało niechętnych. Burek szedł za swą panią. Pluto przy panu. Ilekroć się oni do siebie zbliżali, psy także mimowolnie nadchodziły na siebie, Burek zaczynał się jeżyć, Pluto pokazywać zęby i wojna groziła wybuchem.
Więc co kilka kroków Witold musiał powtarzać — do nogi! a Marynka — Burek! spokojnie... Namiętności nie dały. Nawet na pozór idąc z oczyma odwróconemi w stronę przeciwną, Burek i Pluto krzywili się na siebie i harkali do końca przechadzki i rozmowy.
Co gorzej w chwili bardzo wesołego i ożywionego pożegnania, korzystając zdradliwie z odwróconej uwagi pana i pani, nagle psy się rzuciły ku sobie, spięły, sparły drżące na piersiach, wyszczerzając kły i już Pluto miał starego, zacnego kundysa uchwycić