Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Samo ono już dawało szczęście, bo czysta miłość w tym wieku, choćby była najnieszczęśliwszą, podnosi, uzupełnia człowieka, rozradowuje go do głębin dusznych, i strata uczucia straszniejszą jest niż utrata kochanki.
Ale Witold oszalały wstydził się zarazem tego łatwego zapalenia, które mu wszyscy przepowiadali, dlatego właśnie, iż je zbyt naturalnem znajdowali wszyscy. Ukrył więc jak najstaranniej co się działo w sercu, i udawał najobojętniejszego w świecie. Jednakże wkrótce po bytności Marynki w Mogilnej, jakoś mu się tak składać zaczęło, że chodził na polowanie zawsze do tego lasku, nieopodal od Tygla chaty, i nigdy w nim nic nie zabijał, oprócz długich godzin tęsknicy. Parę razy udało mu się zobaczyć zdaleka Marynkę, z czego był bardzo, bardzo szczęśliwy.
A szczęście to trwało nader krótko, gdyż Tyglowie wynosić się zaczęli do Strzelna. Witold się tak dobrze dopilnował, iż raz się z Marynką, towarzyszącą pieszo zebranym na wóz ruchomościom, spotkał na drożynie ku Strzelnu wiodącej. Miał fuzyą na ramieniu, torbę bardzo ładną u pasa, spotkanie wydawało się najnaturalniejszem w świecie, i nie mogło mu też za grzech być poczytanem, że znajomą spotkawszy, rozmowę z nią rozpoczął.
Zdaje się że i Marynka nic nie miała przeciwko temu, była dosyć wesołą (a jakże nią być nie miała, przenosząc się na nowe gospodarstwo)? — gwarzyli więc nie znajdując oboje w tem nic złego, jakby dobrzy starzy znajomi. Pan Witold tak się nawet szczę-