Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ście postaci, współcześnie je postawić przed oczy patrzącego, gdy mozolne pióro bierze je po jednemu, i po jednemu wynosi, tak, że to co przychodzi, to co odeszło zasłania.
Odwzorowując jednę stronę, drugą okrywa się cieniem, pierwsza bez tamtej staje się niezrozumiałą, słowem sztuka ma swe ułomności, a powieść nieuniknione warunki.
Domyśla się już łaskawy, a tem bardziej mniej ułaskawiony czytelnik, że się przed nim z jakiegoś niedoboru wytłumaczyć pragniemy. Tak jest w istocie. Idąc za nicią powieści główną, zaniedbaliśmy poboczne, i teraz dopiero, gdy się one zejść razem muszą, przychodzi nam zwrócić się nieco w przeszłość a nowy obraz odsłonić.
Może też nie dla wszystkich będzie on niespodzianym.
Przy pierwszem wystąpieniu na scenę Marynki wspomnieliśmy o pożerającym wzroku, którym w nią utkwił pan Witold Mogilski, a nawet o niespokojności matki, o przestrogach pana Jacka, który tę znajomość za niebezpieczną dla młodzieńca, akademika, uważał.
W istocie tak fenomenalna piękność uzupełniona niepospolitem wykształceniem, opromieniona urokiem niedoli i walki z losami, musiała podziałać na umysł żywy, na serce gorące i fantazyą zapalną zacnego Witoldka. — Właśnie przyszło to jeszcze w porę, gdy w nim marzenia miłosne grały te hymny młodości, nadziei, szczęścia, które potem brzmią w wypróżnionych uszach życie całe. Witold uczuł się pochwyconym, zachwyconym, ogarniętym uczuciem niewysłowionem.