Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie mów mi pan tego, nie trzeba raju ukazywać tym, których do piekieł wtrącają.
Spuściła zasłonę na twarz, Witold stał drżący, podała mu rękę i odeszła tak żywo, że nie miał czasu ani się odezwać, ani pogonić.
Ze strasznym w myślach zamętem powrócił do domu. Rozmowa ostatnia brzmiała mu w uszach, jakby wspomnienie snu, marzenia, widzenia jakiegoś nieprawdopodobnego.
Ale nie czas było marzyć o sobie i o szczęściu, gdy z każdym dniem nieunikniona katastrofa bliższą była. Rozmawiano prawie co dzień z Larischem, z Wolarem, radca okazywał się czułym bardzo, czynnym w sprawie, cóż, gdy na synu upartym nic wymódz nie mógł. Ile razy przybył do Mogilnej, prezes go ściskał, dziękował mu... ale nie było za co, gdyż zawsze złe tylko wiadomości przynosił.
Mimo upartej chęci i nałogu łudzenia się, nie było dłużej sposobu zachować nadziei ocalenia Mogilnej. Smutek zaległ w tym kątku wesołym dawniej; taili się z nim wszyscy, ażeby nie pomnażać go drugim, a każdy chodził płakać i boleć zosobna. Prezes, o którego obawiano się najwięcej, po pierwszem wstrząśnięciu wszakże okazywał najwięcej rezygnacyi, a pani Anna najbardziej była dotkniętą. Mogilna, ogródek, dom, wszystko prawie było jej dziełem, tu płynęło jej życie całe, tu była szczęśliwą, tu słała gniazdo dla dzieci, które czekała przyszłość bez domu!
Nawet z anielskiem poddaniem się woli Bożej, które ją cechowało, prezesowa ukoić żalu nie mogła, wyczerpywał on jej siły da życia.