Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cofnąć? i ojca skazać na nędzę? a siebie na obmowę! — zawołała Marynka, — a! nie! cofać się zapóźno! wypić potrzeba kielich ten do dna i umierać powoli.
Witold słuchał z gorącem współczuciem; ona mówiła jakby rozgorączkowana.
— Stało się — ale okrutnie się stało! ten człowiek nie do poznania zmieniony, całą świeżość młodzieńczą serca i myśli stracił w starciu się ze światem. Dla niego egoizm jest prawem, rachuba obowiązkiem, używanie celem. W Larischu, nie chcę go sądzić, jeśli też same może pobudki rządziły życiem, okrywała je wstydliwa zasłona — tu się one obnażone chlubią z siebie przed światem. A! panie! jam bardzo nieszczęśliwa.
Łzy przerwały mowę, Witold wziął jej rękę. —
— Pani, rzekł, jeśli najszczersze współczucie może osłodzić ból, wierz mi, masz je we mnie. Jakżem i ja nieszczęśliwy, że w chwili tej nie mogę zamiast współczucia bezsilnego, przynieść ci — całego serca, całej mej doli, całego siebie.
Zamilkł, bo się sam uląkł tego co powiedział, ale Marynka ścisnęła go za rękę.
— Panie Witoldzie — rzekła — dość mi twojego współczucia, dość mi, że ty będziesz mnie widział i znał niewinną... i nieszczęśliwą.
— Daruj mi pani — przerwał chłopiec upojony — losy nasze nie w naszych rękach. Wiedzże, pani, na progu nowego życia, że inne jakie serce biło dla ciebie i zawsze ci wiernem zostanie. Nigdym nie śmiał wyznać, ale dziś...