Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakżeś pan coś zmizerniał i wychudł? — spytała, niewiedząc prawie co mówić.
— Przykro mi — ale doprawdy — ja o mało tem samem pytaniem pani nie powitałem — rzekł Witold. Ależ mnie dziwić się nawet nie można, dodał z westchnieniem, pani zaś, coś jest tak szczęśliwą...
Marynka popatrzyła nań wzrokiem siostry. Nie powiedziała nic, ale wymownem było to milczenie Szli teraz razem cienistą lipową ulicą.
— Mam wielką ochotę wyspowiadać się panu, odezwała się Marynka. Nawykłam w was, p. Witoldzie, widzieć prawie brata. Cięży mi na sercu wyznanie, że w chwili, gdym spodziewała się szczęście osięgnąć, doznałam najboleśniejszego zawodu. Jest to może kara Boża za to żem...
— Ale za cóż Bóg panią mógłby karać? — zawołał Witold — powiedz pani raczej ironia losu.
— Tak, szatańskie losu szyderstwo — dodała kobieta poruszona, ocierając łzę skwapliwie. Znasz pan życie i przygody moje. Ratując ojca, oddałam rękę człowiekowi, dla którego mogłam mieć tylko chłodną przyjaźń... Zjawił się ten, który był towarzyszem mojej młodości, człowiek, co dla mnie życie poświęcił, cierpiał. Podałam mu rękę, z której nie wiem, jak więzy opadły, a otwarłszy oczy, zobaczyłam dopiero, że z tego poczciwego Antosia świat, a! Panie! zapomnij co powiem, świat z niego zrobił — potworę.
Witold załamał ręce, ale na jego twarzy prawie radość się odmalowała.
— Pani — zawołał — wszakże jeszcze jest czas się cofnąć.