Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Antoś się skłonił. — Mnie już przerobiono w tym względzie na amerykanina. Chodziłem długo z rewolwerem w kieszeni, i ten był mym nauczycielem moralności praktycznej.
Tygiel odwrócił się chmurny.
Marynka spojrzała z pewnem politowaniem na Antosia, który ciągnął dalej.
— Nadto długo i wiele cierpiałem — rzekł — nikt mi ręki nie podał, nikt nie pomógł, serca nie znalazłem nigdzie, egoizm wszędzie, wiem teraz, że on jest osią, na której się życie obracać powinno.
— Panie Antoni! — cicho szepnęła Marynka — nawet żartować się tak nie godzi.
— Droga pani! gdyby to były żarty! To co ja mówię, niestety, jest dla mnie żywą, z serca wydartą prawdą. Cierpienie zatwardza i psuje.
— Nie ogaduj się pan.
— Bo jużciż — zaczął Tygiel — na prawdę tego nie myślisz, pan Antoni, i ręczę, że gdybyś mógł bez straty dla siebie, uczynić co dla kogo...
— Przepraszam pana, bez straty to jeszcze mało — zaśmiał się Antoni, potrzeba, bym mógł zrobić dobrze, z zyskiem dla siebie.
Tygiel spojrzał na córkę; po raz pierwszy to mówił nowo przybyły z nimi tak otwarcie. Marynka spuściła oczy i bawiła się końcem chusteczki.
Stary Tygiel namarszczył się.
— Przyznam ci się, p. Antoni, odezwał się, zapalając fajkę, że miałem z tobą mówić o jednym interesie, który mnie, a pewno i Marynce, na sercu bardzo leży, aleś mi odjął odwagę.